Byle do euro, ale nie na chybcika
"Przyjmując euro i zyskując wiarygodność rocznie moglibyśmy zaoszczędzić około 20 mld zł. Jednak jeśli spowolnienie gospodarcze będzie duże, wejście do ERM II byłoby bardzo ryzykowne", powiedział prof. Stanisław Gomułka w "Gazecie Wyborczej".
Leszek Baj: Polacy czują się chyba zdezorientowani. Od polityków słyszą sprzeczne informacje na temat euro – premier i rząd przekonują, by euro przyjąć jak najszybciej, bo to korzystnie wpłynie na stabilność polskiej gospodarki. Prezydent mówi, że szybkie przyjęcie jest "wbrew polityce antykryzysowej", prezes PiS wolałby w ogóle euro w Polsce nie wprowadzać. Kto ma rację?
Prof. Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów w rządzie PO, główny ekonomista Business Centre Club: W Polsce ścierają się dwa poglądy co do długoterminowych korzyści związanych z wprowadzeniem euro oraz w sprawie daty przyjęcia wspólnej waluty. Niedawno nawet wiceprezes NBP Witold Koziński, który do tej pory ostrożnie, raczej sceptycznie wypowiadał się na temat euro, powiedział, że jego wprowadzenie niesie ze sobą więcej korzyści niż kosztów. Tym samym przyznał, że lepiej wprowadzić euro wcześniej niż później. To oznacza euro za kilka lat.
Drugi pogląd prezentuje m.in. prezes PiS Jarosław Kaczyński. Jego zdaniem najlepszą strategią byłoby poczekać, aż różne wskaźniki rozwoju gospodarczego zbliżą się w Polsce do średniej europejskiej. Jeśli więc weźmiemy np. PKB na głowę mieszkańca, to nawet gdyby nasz kraj rozwijał się w tempie o 2 pkt proc. wyższym niż inne kraje UE, to zrównanie mogłoby nastąpić za około 30 lat. A przecież istnieje ryzyko, że nie będziemy tak szybko gonili krajów Europy Zachodniej. Jeśli weźmiemy inny wskaźnik, np. nagromadzone bogactwo na głowę mieszkańca, to jest kapitał trwały, taki jak inwestycje, budynki oraz kapitał finansowy, czyli np. depozyty, to musielibyśmy czekać jakieś 50 lat. Patrząc na analizy ekonomiczne, koncepcja prezesa Kaczyńskiego jest więc zupełnie niewłaściwa.
Dlaczego?
– Wstępując do strefy euro, kraj stosunkowo szybko rozwijający się, ale z historią wysokiej inflacji i okresowej niewypłacalności, taki jak Polska, zyskuje przede wszystkim wiarygodność. To, że rentowności polskich papierów skarbowych są dużo wyższe niż w krajach Europy Zachodniej czy w Stanach Zjednoczonych, oznacza, że musimy dużo więcej płacić za swoje zadłużenie. Przyjmując euro i zyskując wiarygodność wśród inwestorów, rocznie dzięki niższym kosztom obsługi długu publicznego moglibyśmy zaoszczędzić około 10 mld zł. Do tego dochodzą inne korzyści, m.in. brak ryzyka kursowego oraz niższe i bardziej stabilne stopy procentowe. To zachęca firmy do większego inwestowania. Nowe inwestycje powodują szybszy wzrost wydajności pracy i umożliwiają szybsze podnoszenie płac, które jest tak oczekiwane przez pracowników. Niższe stopy procentowe to dla przedsiębiorstw i gospodarstw domowych niższe koszty obsługi kredytów, które dałyby rocznie też około 10 mld zł.
Przyjęcie euro jest więc korzystne w długim terminie, ale co z jego wprowadzaniem? Sceptycy twierdzą, że spełnienie rygorystycznych warunków oznacza schładzanie i tak spowalniającej już polskiej gospodarki.
– Jest pewne ryzyko związane z cyklem koniunkturalnym naszego kraju. Są lata, gdy gospodarka rozwija się szybko, szerokim strumieniem płyną wtedy dochody do państwowego budżetu. Ale później przychodzi spowolnienie, a nawet recesja. A to może oznaczać trudności ze spełnieniem kryterium fiskalnego [żeby przyjąć euro, deficyt finansów publicznych musi być poniżej 3 proc. PKB]. W latach 2005-08 mieliśmy wyjątkowo dobrą sytuację gospodarczą, ale swój czas na stosunkowo łatwe spełnienie kryteriów i przyjęcie euro przegapiliśmy. Wykorzystała go natomiast Słowacja.
Kolejny taki dobry okres dla Polski będzie dopiero gdzieś w latach 2012-15. Wtedy prawdopodobnie znów będziemy mieli wysokie tempo wzrostu, które ułatwi spełnienie kryterium fiskalnego. Z drugiej strony stosunkowo wysokie bezrobocie odziedziczone po okresie spowolnienia ułatwi spełnienie kryterium inflacyjnego.
Ale to nie wystarczy. Aby przyjąć euro, Polska musi się zdecydować na wejście do mechanizmu ERM II, w którym złoty mógłby się wahać w stosunku do euro tylko w ograniczonym przedziale wobec kursu centralnego. Rząd chciałby wejść do ERM II już w najbliższym półroczu.
– Zawirowania na rynkach finansowych mogą powodować możliwość ataku spekulacyjnego, a tym samym wywołać dodatkowe wahania kursu złotego. A to oznacza, że może nie być łatwo ustabilizować polską walutę w pewnym wyznaczonym przedziale. Wydaje mi się jednak, że zawirowania na rynkach finansowych na świecie zaczynają maleć. Problemem pozostają zaburzenia w gospodarce, polskiej i światowej, które są zwykle bardziej długotrwałe.
I tutaj widzę ryzyko niespełnienia kryterium fiskalnego, bo podczas spowolnienia z reguły rośnie deficyt budżetowy. Polska gospodarka dopiero wchodzi w spowolnienie gospodarcze, które będzie trwać pewnie 1,5-2 lata. Gdybyśmy weszli do ERM II w połowie tego roku, bylibyśmy oceniani w połowie 2011 r. z wykonania kryteriów liczonych na podstawie danych z 2010 r.
W optymistycznym scenariuszu widzę stosunkowo niewielkie spowolnienie gospodarcze do 3-4 proc. W takim wypadku Polska mogłaby liczyć na spełnienie kryterium fiskalnego, czyli deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB. Ale bardzo realne jest głębsze spowolnienie. A przy wzroście poniżej 2 proc. spełnienie kryterium fiskalnego mogłoby być naprawdę trudne. Rząd musiałby ostrzej ciąć wydatki publiczne, być może podnosić także podatki. Już przy wzroście gospodarczym na poziomie 2 proc. potrzebowałby dodatkowo około 20 mld zł rocznie, by pokryć niedobory w budżecie.
Dodatkowym problemem jest to, że lata 2010-11 to lata wyborcze. Nie ma więc pewności, czy koalicja rządząca będzie dostatecznie zdeterminowana do obniżania publicznych wydatków lub podwyższania podatków. A jeśli nie ma pewności co do spełnienia kryterium fiskalnego, to nie ma co wchodzić do ERM II.
Decyzję dotyczącą wejścia do ERM II powinniśmy więc podjąć dopiero za jakieś pół roku. Wtedy będziemy już wiedzieć, czy spowolnienie w Polsce będzie duże, czy niewielkie. Jeśli duże, to wejście do ERM II byłoby bardzo ryzykowne. W takim wypadku być może należałoby przesunąć decyzję o dwa lata.
Wtedy wejście do strefy euro opóźniłoby się…
– Pewnie też o jakieś dwa lata, na 2013-14 r. Ale wtedy dopasowalibyśmy się do cyklu koniunkturalnego i do cyklu politycznego. Zresztą już teraz widzimy, że rząd Tuska waha się z wprowadzeniem pewnych reform, bojąc się utraty popularności. Chodzi np. o podwyższenie wieku emerytalnego kobiet do 65 lat, ograniczenie przedwczesnych emerytur także w przypadku służb mundurowych, reformę KRUS czy wreszcie rozruszanie prywatyzacji. A jeśli teraz się boi, to co będzie tuż przed wyborami?
Prezydent Kaczyński uważa, że wchodzenie w 2012 r. do strefy euro jest wbrew polityce antykryzysowej.
– Prezydent uważa, że w momencie spowolnienia gospodarczego trzeba robić to, co robi Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone, czyli znacznie podwyższać deficyt budżetowy. W obu tych krajach deficyt budżetowy w tym roku ma wynieść nawet około 8 proc. PKB. Problem w tym, że przyjmując tę receptę, Polska automatycznie rezygnuje z przyjęcia wspólnej waluty, niezależnie od skali spowolnienia. Co więcej, i to może nawet jest ważniejsze, zarówno prezydent, jak i szef PiS wydają się nie doceniać konsekwencji różnicy pomiędzy Polską a rozwiniętymi krajami w odniesieniu do wiarygodności. W USA pomimo kryzysu rentowność obligacji spada, a koszt obsługi długu publicznego pomimo silnego wzrostu deficytu budżetowego maleje. W Polsce nawet przy obecnej polityce fiskalnej rządu polegającej na niepodnoszeniu deficytu koszt obsługi długu szybko rośnie. Gdyby przyjąć strategię prezydenta czy prezesa PiS, to koszt ten wzrósłby jeszcze bardziej.
Jeśli rząd mimo wszystko chciałby wstąpić do ERM II, to musi wyznaczyć kurs centralny. Czy to nie jest mocno skomplikowane w sytuacji, gdy złoty waha się nawet o kilkanaście groszy dziennie?
– Wbrew pozorom tutaj mamy sytuację dosyć przejrzystą. Złoty w ostatnich miesiącach osłabił się. Z punktu widzenia wyznaczenia poziomu kursu referencyjnego to dobra sytuacja. Zgodnie z zasadami unijnymi nie można bowiem dopuścić do zbyt dużego osłabienia się kursu od tego poziomu, ale kurs może się przesuwać w kierunku wzmocnienia. Zresztą w takiej sytuacji była Słowacja.
W przypadku Polski obecnie właściwą strategią byłoby więc wyznaczenie kursu referencyjnego na poziomie 4-4,1 zł i ewentualnie jego umacnianie w momencie wchodzenia do strefy euro. Ale myśląc o wyznaczaniu kursu, musimy pamiętać, że trzeba pogodzić sprzeczne interesy konsumenta i przedsiębiorcy, także pracowników zatrudnionych w przedsiębiorstwach. Dla gospodarstw domowych im silniejszy złoty, tym lepiej, bo to oznacza wyższe pensje i emerytury liczone w euro, więc większą siłę nabywczą. Przedsiębiorstwa z kolei chciałyby widzieć jak najtańszy złoty, by mogły zaoferować bardziej konkurencyjne ceny za swoje towary liczone w euro.
Źródło: Gazeta Wyborcza