Oaza stabilności i zdrowia finansowego
"Strategia rozwoju banków spółdzielczych nie jest tak ekspansywna jak sektora komercyjnego, za to znacznie bezpieczniejsza dla nich samych i ich klientów", napisał Miłosz Węglewski w "Newsweek Polska".
Podstawa działania banku spółdzielczego to bliska współpraca z klientami. Zwłaszcza z tymi, którzy mają problemy finansowe. Bank kontroluje ich sytuację, ale też nie pozostawia samym sobie.
Relacje między bankiem a klientem opierają się tu na bezpośrednim kontakcie, stałej współpracy i wzajemnym zaufaniu. Kontrastuje to z anonimowością wielkich banków komercyjnych, dla których klient to tylko numer umowy kredytowej, o którym bank przypomina sobie wtedy, gdy zaczyna zalegać ze spłatami.
To główne źródła siły bankowości spółdzielczej, rosnącej w czasach wyraźnego kryzysu bankowości komercyjnej. Potwierdzają to liczby. 558 działających w tym sektorze banków wypracowało w 2008 roku 915 mln zł zysku netto, o ponad jedną trzecią więcej niż w poprzednim roku. Niby niewiele, bo to z grubsza 7 proc. zeszłorocznego zysku banków komercyjnych (ok. 14 mld zł).
Jednak sektor komercyjny żniwa ma już za sobą, a banki spółdzielcze są wciąż na fali wznoszącej. Wystarczy spojrzeć na wyniki IV kwartału ub.r. Ponad ćwierć miliarda złotych czystego zysku banków spółdzielczych to kilkakrotnie więcej niż wynik netto notowanych na giełdzie tuzów bankowości, jak BZ WBK, BRE Bank, Bank Handlowy czy Bank Millennium, których zyski stopniały do poziomu sprzed pięciu lat. Natomiast w wypadku spółdzielczej drobnicy są najwyższe w historii.
Ale też banki komercyjne mogą im tylko pozazdrościć zdrowej struktury bilansów. Nie mają problemu toksycznych opcji walutowych, a udział zagrożonych kredytów jest znikomy, rzędu 2,5-3 proc. Jednak najistotniejsze wydaje się to, że gdy w bankach komercyjnych powiększa się luka między zgromadzonymi depozytami a udzielonymi kredytami (na koniec ub.r. relacja ta wynosiła ok. 83 proc.), co zmusza je do gorączkowego poszukiwania na rynku gotówki oraz apelowania o pomoc do rządu, banki spółdzielcze są pod tym względem w komfortowej wręcz sytuacji.
W czasach prosperity nie szarżowały z kredytami, zwłaszcza z mieszkaniowymi, udzielając ich tylko na 70-80 proc. wartości nieruchomości i unikając jak ognia udzielania pożyczek w walutach.
Skrupulatnie natomiast gromadziły depozyty klientów, których kwota (ok. 42 mld zł na koniec ub.r.) daje im 8,4 proc. ogółu depozytów sektora bankowego. W efekcie relacja depozytów do kredytów wynosi w tym sektorze prawie 130 proc, a to przekłada się na ponad 11 mld zł bieżącej nadwyżki finansowej. Jest ona potężna jak na obecne realia, w których banki komercyjne żebrzą w NBP i resorcie finansów o wsparcie rzędu kilkunastu miliardów złotych.
W bankach spółdzielczych problem braku płynności finansowej praktycznie nie istnieje – ich średni współczynnik wypłacalności, czyli stopień zabezpieczenia kredytów kapitałami własnymi banku, przekracza 13 proc, podczas gdy w bankach komercyjnych wyniósł na koniec 2008 r. 10,7 proc. i maleje z miesiąca na miesiąc.
Jesteśmy więc świadkami historycznego paradoksu. Jeszcze na początku tej dekady wielu ekspertów uznawało sektor spółdzielczy w bankowości za schyłkowy i skazany na pożarcie w starciu z drapieżnymi bankami komercyjnymi. Coś było zresztą na rzeczy – z prawie 1700 banków w 1992 roku do 2006 roku przetrwało niespełna 600.
Ale zgodnie z zasadą: co cię nie zabije, to cię wzmocni, te, które przeżyły, stały się bankami z prawdziwego zdarzenia, korzystając także na renesansie rolnictwa wspartego funduszami unijnymi. Ich strategia rozwoju nie jest tak ekspansywna jak sektora komercyjnego, za to znacznie bezpieczniejsza dla nich samych i ich klientów. Dlatego dziś, w dobie kryzysu, bankowość spółdzielcza okazuje się niespodziewanie oazą stabilności i zdrowia finansowego.
źródło: tygodnik "Newsweek Polska" za www.bs.net.pl